Obserwuję często moją dorastającą córkę i teraz już wiem dlaczego rodzice tak strasznie wnerwiają dzieci.
Gdy tak raz po raz spoglądam na codzienną pracę mojego dziecka nad układaniem rzeczywistości po swojemu, wcale nie dziwię się, że wpada czasami w złość, gdy czegoś nie dostanie lub nie pozwolimy jej z żoną iść w niebezpieczne, naszym zdaniem, miejsce lub wziąć coś niezbyt bezpiecznego do zabawy. No bo kto lubi by mu zakazywać? Oczywiście, że nikt. Jestem jednak rodzicem i muszę postawić na swoim, chociażbym tego nie chciał.
Każdy z nas ma swoją, nieprzymuszoną wolę. Tak przynajmniej zewsząd nam wmawiają i każą w to wierzyć. Staramy się każdego dnia postępować zgodnie ze swoim sumieniem, wrażliwością i temperamentem, ale także społecznym oddelegowaniem do ustalonych wzorców behawioralnych. Nasze działania uzależnione są również od pewnych cech charakteru i kryteriów ukształtowanych przez środowisko i najbliższe otoczenie. Rozumiemy wszystko i wszystkich lepiej w miarę upływu czasu. Z każdym kolejnym dniem wiemy, że zdobyte w ten sposób doświadczenie pozwala nam odnajdywać się w zawiłościach naszej rzeczywistości.
Niekiedy nie rozumiemy siebie wzajemnie i próbując ogarnąć drugą osobę często popełniamy błędy, które powodują kłótnie i nieporozumienia. Z dzieckiem jest podobnie, ale bardziej. Potrzebuje zrozumienia, ale komunikacja jest ograniczona do kilkunastu małych gestów i krzyków. Dziecko to nieułożony, niczego nieświadomy człowiek z ładunkiem pełnym emocji i oczekiwania, że ktoś zapewni mu bezpieczeństwo i pokaże jak wszystko dookoła niego funkcjonuje. Jest niczym obcy na planecie zamieszkałej przez istoty i rzeczy. Niektóre podobne inne większe, a jeszcze inne tak malutkie, że trzeba się po nie schylić. Czasem trzeba podnieść głowę do góry. Są też zjawiska, których mimo szczerych chęci uchwycić w małe rączki się nie da. Jak więc dać się zrozumieć, pokazać i cokolwiek wyegzekwować od cudzoziemca, jakim jest nasze dziecko? Cierpliwością i wytrwałością, której niestety czasem brak.
Każdy jest jakimś autorytetem. Mniejszym lub większym, ale zawsze. Od nas tylko zależy czy dziecko odbiera nas jako dobrego bohatera tej bajki czy nie.
„Dziecko mnie wnerwia. Jest hałaśliwe, biega po całym domu i chwytając co wpadnie w rękę rozrzuca, niczym tajfun, wszystko dookoła. Do tego nie słucha co się do niego mówi, a jak rozumie polecenie to tupie nogami, wymachuje rękami, krzyczy i płacze naprzemiennie, manifestując swoje niezadowolenie. Do tego jeszcze uważa, że ma tak wiele rzeczy do zrobienia i obejrzenia, że nie ma czasu siedzieć podczas posiłku i zjeść spokojnie jak rodzice. Mogłaby rzucić jedzenie na później, nie przerywając zabawy, co skończyłoby się wielkim płaczem i tupaniem, aby otrzymać coś do zjedzenia. Taki dwunastomiesięczny buntownik.” – Mógłby powiedzieć chyba każdy rodzić, który musi się zmierzyć z wyimaginowaną rzeczywistością swojego małego dziecka i tak mniej więcej w skrócie mógłbym opisać relacje mojej rocznej córki z otoczeniem. Jestem pewien, że kiedyś jej przejdzie, ale w tej chwili walczy z całym światem o swoje racje i nienaruszalność swojej pozycji małego buntownika.
Mówią, że cierpliwości człowiek uczy się cały życie. To prawda. Cierpliwości do małego dziecka trzeba po prostu mieć cały nadmiar od ręki. To bardzo trudne, zważywszy na fakt, że maluch wie swoje lepiej i chociaż boi się czasem czegoś, to ostatecznie i tak postawi na swoim. Z Aleksandrą jest ten kłopot, że nie boi się niczego i nikogo. No chyba, że ludzi w okularach, ale i to da się w końcu podejść i okiełznać. W tej chwili przechodzimy okres cygańskiego dziecka i ani myśli oglądać się czy w pobliżu jest tata albo mama. Wie, że gdzieś tam są, ale spacery to przygoda więc nie ma co angażować istot, które mnie nie rozumieją, w ten system bo ja i tak wiem lepiej i idę tam gdzie po prostu idę.
Wcale się jej nie dziwię. Nie zniósłbym myśli gdyby ktoś stał mi nad głową i mówił, że czegoś mi nie wolno wziąć albo iść akurat tam gdzie właśnie chcę bo mnie coś zainteresowało. Nie ważne, że stoję nad wodą, która może mieć przy brzegu metr lub dwa i nie umiem pływać. Chcę tam iść i proszę mi nie mówić, że nie mogę. Podobnie z pieskami. Jak to ja nie mogę iść do pieska? Przecież to piesek. Tyle mi opowiadaliście o pieskach, a jak widzę jednego to nie mogę do niego iść? Nie ważne, że pieski różnią się od siebie. Jeden jest miły, a inny może gryźć. Piesek to jest do licha i chcę tam iść. A najlepsza frajda??? Gdy na spacerze z żoną słyszymy: „mniam-mniam”. To z pewnością Ola obraca w małych paluszkach jakiś podejrzany przedmiot, który wydał jej się nagle interesujący, i nie jest to zazwyczaj coś co nadaje się do jedzenia.
W pewnym sensie jesteśmy hipokrytami, wprawdzie usprawiedliwionymi, ale jednak. Niby wiemy, że dziecko powinno wyrażać swoje zdanie, ale z drugiej strony nie liczymy się z nim. Oczywiście zgadzamy się nie raz, nie dwa z jego zdaniem. Jeżeli nie wykracza poza nasze wyobrażenia prawidłowego porządku świata i ustalonych reguł to mówimy, że wszystko dziecko może zrobić. To nie jest skomplikowane i trudne do zrozumienia. Czynnikiem, który wpływa na uznanie naszej racji jest fakt, że dziecko jest nieukształtowanym, małym zwierzątkiem, które instynktownie i w sposób bardzo losowy wybiera sobie obiekty zainteresowania.
Nasze zadanie, rola w zasadzie w życiu naszego brzdąca jest tak ważna, że hipokryzja zachowań i nieczęsto działanie wbrew własnym odczuciom jest celem, który ma swoją chlubną nazwę, jaką? Jesteśmy tłumaczami i przewodnikami, jesteśmy poduszką i chusteczką do nosa. Silnym ramieniem i swoim ciałem zasłonimy i obronimy. Wykarmimy, ubierzemy i po stokroć nie damy powiedzieć nikomu złego słowa. Jesteśmy rodzicami. Gdzie byłoby nasze dziecko, co robiło i czy jeszcze by żyło bez naszej hipokryzji?
Jesteśmy, poza dziadkami, pierwowzorem postrzegania społecznego porządku i wzorem do naśladowania. Obserwuje nas, naśladuje nasze czynności i nawet chce mówić to co my. Najważniejsze abyśmy stali się autorytetem, a nie wyłącznie audytorem.
Rodzicielstwo to niezły kawałek chleba. Przekonuję się o tym każdego dnia. Niby nic, a jednak. I tutaj nie chodzi wyłącznie o odpowiedzialność za drugiego człowieka. Nie chodzi również o to, że mamy go chronić i zapewnić bezpieczeństwo i ustrzec od bólu i cierpienia. Przede wszystkim to codzienna walka z samym sobą, własnym egoizmem i poświęceniem całej uwagi komuś innemu. Przede wszystkim jednak to codzienne relacje, które łączą ze sobą. Z jednej strony chcemy, aby nasze dziecko miało z nami jak najlepsze relacje, a z drugiej wiemy, że ograniczanie jego wolności, co powoduje efekt uboczny, zwany „skamieliną” i wyzwala reakcje obronne, jest niezbędnym składnikiem jego poczucia równowagi zachowania.
Mówią: „Małe dziecko, mały kłopot – duże, większy…” – tak w skrócie. Zgadzam się z tym stwierdzeniem. Może nie do końca jest ono trafione i bardzo generalizuje wszystkie dzieci, bo w zależności od dziecka rodzice mogą mieć i z noworodkiem przeboje nie do ogarnięcia. Nie tylko dzięki chorobie itp., ale noworodki są tak bardzo narażone na nieprawidłowości, że zwykła kolka może rodziców zniszczyć psychicznie.
Patrząc teraz na naszą córkę, a chociażby sprzed dwóch czy czterech miesięcy, mogę śmiało powiedzieć, że postępy w rozwoju jakie robiła, przysparzały tylko dodatkowego myślenia czy aby nie mamy w domu czegoś niebezpiecznego i narażającego jej zdrowie. Gdy leżała sobie spokojnie na macie edukacyjnej i bawiła się zabawkami, nie była mobilna i nie mogła nigdzie uciec albo wejść. Zaczęła w końcu raczkować i było wiadomo, że teraz może wykombinować coś lub dojść tam gdzie może istnieć jakieś zagrożenie i zjeść nie wiadomo co i kiedy, zaplątać się i nie wyłożyć ręki za szybko i bęc na buzię. Teraz gdy już chodzi, jest jeszcze więcej zabawy. Gdy widzimy z żoną jak zaczyna przyspieszać, widzę rozwaloną głowę albo co najmniej guza na czole bo myślę, że nagle się wywali albo przywita się z futryną. Jednak o różnych zagrożeniach i naszych paranojach z tym związanych w innym wpisie.
Na koniec tego wątku chciałem jedynie dodać, że gdyby nie nasza uwaga i naturalne poczucie zabezpieczania terenu i ukrywania dziecka pod płaszczykiem naszej nadopiekuńczości, dziecko mogłoby zwyczajnie zrobić sobie krzywdę. Mam nadzieję, że mówię to nie tylko dla lepszego, własnego samopoczucia, żeby usprawiedliwić fakt, że wkurzam dziecko tak samo jak wkurzali mnie moi rodzice gdy chciałem robić co mi się żywnie podobało.
Czemu Ci rodzice są tacy denerwujący. Nie pozwalają na nic. Nie mogę iść tam gdzie chce i nawet jeść muszę wtedy, gdy akurat wymyśliłam najlepszą zabawę dzisiejszego dnia.
Staram się każdego dnia jak najdokładniej obserwować Aleksandrę w jej zmaganiach z pokręconym układem nieznanej rzeczywistości, w celu ułożenia własnej przestrzeni i odnalezieniu się w ściśle określonym polu swojego, radosnego świata. Trochę jej czasami zazdroszczę. W tej małej główce buduje cały wszechświat chaosu i losowego zachowania. Nie istnieje dla niej coś co będzie później. Żyje tu i teraz. Trzyma zabawkę w tej chwili, a co się z nią stanie później? Nie zastanawia się nad tym, bo za sekundę w zasięgu wzroku znajdzie się coś innego. Ważne, żeby wszystko było pod ręką. Poza tym zawsze zauważa gdy wyciągam coś nowego, czego jeszcze na oczy w danym dniu nie widziała, kiedy odkładam gdzieś na swoje miejsce wcześniej ustalone z góry. Dziecko nie rozumie, ze chciałbym utrzymać jakiś ład w domu, bo chciałaby to dostać na chwilę do rączki, żeby następnie przez moment się tym pobawić, pooglądać, może spróbować czy nadaje się do zjedzenia, by ostatecznie wyrzucić za siebie i wziąć coś innego.
„Tata układa wszystko w pudełka, miseczki, kosze i kuferki, ale po co? Przecież to wszystko leży takie razem stłamszone, nieodkryte. A może pod spodem wszystkiego jest coś czego nie widziałam jeszcze dzisiaj”
Po pierwsze układanie planu na cały dzień rozpoczyna się znakowaniem terenu. Pozostawienie zabawki lub jakiegokolwiek przedmiotu, który głośno krzyczy w oczy: „Ja TU byłam”, w najmniej komfortowym dla taty miejscu. Nie jest to zamierzone ułożenie przedmiotów, broń Boże, ale czasami po drodze, gdy będę kiedyś przechodziła, akurat się podniesie, bo jest na wysokości wzroku.
Staram się nie przeszkadzać jej w układaniu własnej przestrzeni roboczej. Chyba, że ewidentnie nie mogę już przejść albo z przeświadczenia, że można się wyrąbać o jakąś zabawkę. Wtedy interweniuję. Czasami jednak patrzę na nią tuż po tym, jak zwracam jej uwagę albo nie pozwalam jej czegoś wziąć. Najpierw spogląda ze zdziwieniem, a następnie wyzwala falę nieskomplikowanego niezadowolenia. Krzyk, odpychanie rękami i czasami rzucanie przedmiotami. Typowa baba. Myślę wtedy, że mieliśmy chyba identycznie. Nasi rodzice postępowali podobnie i kto wie jak my reagowaliśmy na takie drobne niedogodności, których z pewnością i oni nie pamiętają. W końcu życie dziecka to niekończąca się beztroska, a tata czegoś mi zabrania? No dajcie spokój w ogóle.
Kolejnym planem dnia, który jest ostatecznym, zmieniającym postrzeganie rodziców na bałagan jak na nieład artystyczny, z którym się nie dyskutuje, jest jeszcze szersze znakowanie terenu, czyli im więcej znajdę rzeczy do obejrzenia i zabawy tym większa będzie rozwałka. Chciałem powiedzieć: tym więcej radochy oczywiście. Chodzenie i zbieranie zabawek w ustalone miejsce? zapomnij, dziecko wykorzysta tą świeżo uprzątniętą przestrzeń jeszcze wydajniej.