Ola tam nie wolno. Ola tego nie można. Aleksandra to jest beee. Oli, wolniej. Ola poczekaj.


Nie potrzebuję uprawiać ekstremalnych sportów, dziecko zapewni mi niezapomniane wrażenia każdego dnia. Byliśmy dziećmi i wkurzaliśmy naszych rodziców tak? No to teraz role się odwrócą. Z pomocą dziadkom przychodzi moje własne dziecko. I to nie jest żadna złośliwość losu, po prostu w przyrodzie musi istnieć pewna równowaga sił. Wierzę w to, że bilans zawsze musi być zerowy i każdy kto kiedyś był mały, musi poznać życie od tej drugiej strony jego walorów.

„Jak ona mnie wnerwia” – mówię czasami sam do siebie. Myślę wtedy sobie czemu ona nie rozumie, że życie jest takie niebezpieczne. Nie można iść wszędzie, dotknąć czego się zapragnie, a zjeść to już w ogóle. I jeszcze chce otworzyć wszystkie szafki, wziąć do ręki nożyczki albo bawić się wkładając palce między zawiasy drzwi. Jak dobrze, że mamy blokady bo kolejnym przyspieszonym tętnem nie byłoby następne przebiegnięte 10 km, ale zawał serca.

Niestety taka jest prawda. Byliśmy kiedyś dziećmi i wkurzaliśmy naszych rodziców? No to teraz czas na rewanż. Myśleliśmy, że do woli możemy żyć beztrosko, jak nam się podoba i nie biędziemy za to rozliczeni? No to tylko patrzcie.

Aleksandra, 13 miesięcy – niedawno wzeszło jej słońce by pomóc w zrozumieniu swoim rodzicom jak dziadkowie: Bożenka i Leszek oraz Krzysztof i Małgorzata, musieli znosić nasze postrzeganie rzeczywistości. Pragnęliśmy zawsze wszystkiego dla siebie. Chcieliśmy robić to co chcemy z przeświadczeniem, że rodzice byli, są, będą zawsze i pomogą nam kiedy będziemy chcieli? Wszystko się zgadza, ale nadszedł czas gdy ktoś będzie liczył z naszej strony na to samo. W przyrodzie jest ta równowaga, że: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie” – lajf is brutal i czasami kopas w dupas.

„Jest taka słodka i malutka. Jest taka grzeczna.” – No jak śpi to każde dziecko jest takie cudowne, że nic tylko strzelać zdjęcia i wpadać w zachwyt. Czasami chociaż przeklinam krótki dzień, dziękuję naturze zaprojektowanej w ten wspaniały sposób, że wszyscy bez wyjątku musimy w końcu iść spać. Nasze dziecko również. Na nasze szczęście jest jeszcze na tyle mała, że śpi w dzień ze dwa razy. Jeżeli dobrze to wykorzystać, to można odbudować siły na kolejne rundy każdego dnia i nie zostać znokautowanym. Gdy nasza pociecha odświeża się w swoim narożniku i regeneruje siły, my również możemy się trochę zrelaksować i zaczerpnąć trochę oddechu.

DSC_0395~2

Po odnowie biologicznej i regeneracji sił, następuje kolejny atak i tak falowymi uderzeniami, kiedy najmniej się spodziewam i kiedy akurat trzeba gdzieś wzrok odwrócić. Aleksandra znajdzie wtedy coś takiego, wejdzie tam gdzie człowiek nawet nie pomyślałby, że można i no i masz babo placek.

 


Nerwica natręctw? Jasne, jak tylko nie widzę dziecka w zasięgu wzroku dłużej niż 10 sekund. Wyobrażam sobie wtedy, że zaraz usłyszę jakiś trzask lub wielki ryk. Gorzej gdy dwa w jednym.


Ostatnio Aleksandra wrzuciła specjalnie, dla zabawy oczywiście, klapeczki pod stolik do karmienia. Patrzy od frontu, wleźć nie można za dobrze. Z boku? no też kiepsko to wyglądało. W takim razie próbujemy od tyłu. Akurat obejrzałem się w stronę zlewu. Strugałem pyrki na obiad i co? Wlazła, sięgnęła, a noga utknęła. Więc tata ratuj bo ja płaczę. No to tata pyrki w zlew, nóż do kubła na śmieci poleciał i pędzę te dwa, no może półtora metra na ratunek. Wyciągnąłem młodą spoconą po pachy z przerażenia. Otarła łzy. Rzuciła okiem na rączki. Jest klapek no to stary puść mnie, już możesz iść. Mam to co chciałam, idę dalej. Pełen chillout. Mój okres przydatności zwyczajnie minął.

Podobnie było kiedy przywitała się z futryną albo poleciała prosto na zabawkę buzią. Płacz jakby rozdzierali dziecko na strzępy, a ojciec oddalony zaledwie metr od dziecka. Bawimy się razem, a tu nagle bam, bum, bach. Pierwsze szlify i wielkie siniaki nabyte aż człowiekowi wszystkie wewnętrzne części ciała podchodzą do góry i chcą wystrzelić uszami z przerażenia. Tym bardziej, że te kilka sekund widzi się jak w zwolnionym tempie, a później tylko następuje wycie syren i mina umęczonego i przerażonego dziecka.

Przykładów oczywiście podobnych zdarzeń więcej nie będę przytaczał, bo sami wiecie o co chodzi. I z pewnością każdy rodzic może pochwalić się podobnymi wrażeniami. Poza tym można by je mnożyć i mnożyć, a kreatywnością dzieci we wpadaniu w kłopoty moglibyśmy jako rodzice zapisać niejedną encyklopedię życia lub przestróg okolicznościowych.

 


Zabawki, książeczki, klocki i inne wymyślne przyrządy i sposoby zamęczania i torturowania swojego dziecka.


Wielokrotnie może przydarzyć się naszemu dziecku jakiś siniak, strupek lub cokolwiek innego. Najgorzej, gdy nagle dziecko zrobi sobie krzywdę w widocznym miejscu, a już na twarzy to w ogóle tragedia. Człowiek później boi się iść do lekarza, żeby nie usłyszeć: „Panie Wy bijecie to dziecko czy co? Tyle siniaków ma. I jeszcze to rozcięcie nad okiem.” – jasne, bijemy. Mam specjalną salę tortur złożoną z zabawek, książeczek o zwierzątkach, roślinkach, owockach i innych duperelach, tylko po to by torturować swoje dziecko. Myślałem nawet by w ten spisek wciągnąć moją żonę, która uwielbia edukować naszą córkę, by wspólnymi siłami torturować dziecko. Najpierw czytać dziecku bajki i pokazywać kolorowe obrazki, a później gdy już dziecko będzie zmęczone podrzucać mu pod nogi przygotowane wcześniej przyrządy tortur i wyimaginowanych, okrutnych złośliwości.

Zastanawiałem się również nad specjalnym rozsypywaniem nowo kupionych zabawek po całym domu, żeby dziecko mogło przejść drogę krzyżową i umęczyć się w domu. Głupi ludzie i ich głupie podejście do rodziców. Wiadomo, że nikt o zdrowych zmysłach nawet nie pomyśli o tym, żeby dziecku coś zrobić, a zabawki notorycznie zbierane, lądują w przeróżnych miejscach i po 5 minutach jest jeszcze gorszy bajzel niż przed sprzątaniem, ale sprzątamy nadal bo dziecko musi mieć co wywalać po całym domu przecież. Bez tego nie ma zabawy.

DSC_0307~2

Wiem, że Ola kiedyś będzie sama po sobie sprzątać i układać swoje zabawki tak, by chociaż tata się nie zabił. Przywalenie bowiem nieraz w drewnianą zabawkę z małego palca do przyjemności nie należy, tym bardziej, jeżeli tata na przykład akurat nic nie świadomy pędzi do kuchni sprawdzić czy pyrki są już gotowe albo makaron czy nie za twardy. Nagle niby nieświadomie i bezcelowo wyrasta na drodze największa zabawka jaką można podstawić pod nogi. Nie żeby to było coś małego co można kopnąć i powiedzieć: „Upsss” o nie!!! nie byłoby radochy bez przywalenia w najcięższy kaliber najmniejszym palcem u stopy.

Największym jednak powodzeniem zarówno u mnie jak i mojej córki cieszy się upuszczanie pełnego bidonu na gołą stopę. Nie żeby specjalnie. Po prostu nagle dziecko wyrasta spod ziemi i bach. Bidon z wodą leci albo na moją albo na jej stopę. Gorzej jak na jej, bo moja stopa jest trochę twardsza. Zawsze jednak, jakby nie było to przyjemne zdarzenie wyzwala nadmierne wydzielanie potu i adrenaliny. Staram się w takich przypadkach szybko interweniować udając, że wszystko jest w porządku, a moja stopa jest jak worek treningowy i można na niego upuszczać co tylko się chce. Takie podejście eliminuje przynajmniej płacz mojego dziecka. Za każdym razem bowiem jest jej przykro i gdy bidon upadnie lub rozleje się coś na podłogę, zaczyna płakać tak jakby czuła się winna. Dlatego bardzo staram się tego uniknąć. I tak oto żyjemy sobie razem, torturując się wzajemnie i robiąc sobie na złość.

Mam tylko nadzieję, że któregoś dnia, Aleksandra przyjdzie do mnie z farbą do włosów, nie jakąś byle jaką, ale najlepszą na rynku, ufarbować moje siwe kłaczki. No chyba, że do tego czasu zdążę już zupełnie osiwieć z wrażenia lub wyłysieć.

Komentarze Disqus (0)

tataidziecko

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj