Wstaliśmy normalnie. Jak to w sobotę. Nie chciało się dzieciom spać


 

Poranek w sobotę i niedzielę zwykle jest bardzo krótki, więc na przekór innym dniom tygodnia, moim dzieciom nie chce się spać do 8:00 rano. Jak zwykle nie mogę dobudzić ich do żłobka i przedszkola, tak w te wolne dni szkoda czasu na spanie. W porządku. Ubierajmy się, bawmy i jedzmy śniadanie. Mama wyskoczyła z domu bardzo szybko, ponieważ pojechała na narty. Ojciec został z dzieciami sam na sam. No i co. Wielka rzecz. Ubieranie, inhalacja wodą morską, bo jak to w tym okresie – dzieciaki łapią wszystkie wirusy i chwila zabawy. Stary szykuje śniadanie i ogólnie jest wszystko świetnie…

A w międzyczasie rozpoczęła się ekspansja klockowa…

Wojna z moimi stopami się rozpoczęła i klocki mogły zacząć kombinować w jaki sposób ustawić się na drodze mojego przechodu gdy zapomnę, że leżą pod nogami i w ważnym dla mnie momencie, będę zasuwał do pokoju… W zasadzie nie musiałem długo czekać. Pierwszy klocek rzucony do przedpokoju stanął na mojej drodze i gołą stopą przejechałem się po jego krawędzi kur… ale to jeszcze nie wszystko. Najpierw jednak porządne śniadanie. Wariacja omlet biszkoptowy z szynką na oleju kokosowym…

 


Pewna historia, która rozbudziła moją koncentrację


 

Godzina około 11:00. Ni stąd, ni zowąd Ala nagle przychodzi do kuchni bez rajtek, z pampersem na wpół ściągniętym, nogami osranymi, bodziakiem w gównie i staje przede mną radośnie. Przybiega Ola i komunikuje: „tato sprawdziłam Ali, że ma kupę wiesz? No. Ma kupę i brudnego bodziaka… i ja mam ręce ubrudzone. Trzeba umyć teraz…” – FUCK… i pokazuje rączki w kupie. Lecimy do łazienki. Szybko myję Oli ręce i delikatnie, stylem sapera ściągam ładunek z ciałka mojej młodszej córki. Ściągam starannie ubranie, żeby nie dokonać większych zniszczeń. Spoglądam na rozmach i widzę, że rozpryskowy poszedł po plecach. Ola do pokoju, a Ala do wanny, bo inaczej nie dało się tego malowidła zmyć. W porządku. Misja zakończyła się sukcesem. Bodziak przebrany. Pampers do wora, a ja do garów.

Dzieciaki poszły się bawić. Mogę ugotować kluski do rosołu, który przygotowała dla nas moja małżonka. Krzątam się po kuchni. Mówię sobie: „Ok. Może od razu obiorę ziemniaki, żeby było na zaś”. Zajrzałem do dzieci. Wszystko w porządku. Bawią się na dywanie grzecznie. Krzyczą, że się chowają i zaraz mam przyjść je znaleźć. Super. Pomyślałem, że akurat zacznę gotować. Po chwili słyszę, że nic się nie dzieje. Hałasy, harmider i okrzyki zabaw umilkły. Przeczucie podpowiadało mi: „Idź i zobacz co się dzieje. To zwykle oznacza jakieś kłopoty”. Obrane ziemniaki moczyły się w garnku, a woda na kluski podgrzewała się wolniutko. Postanowiłem więc sprawdzić co się dzieje i czy wszystko w porządku. Wszedłem do pokoju. Veni, Vidi i poleciałem po telefon, żeby walnąć fotkę, bo tego nie dałoby się opisać słowami…

Pomyślałem sobie: „Kur… ja pier… o co kaman?”, a Aleksandra, w ogóle nie dotknięta z żadnej strony kremem, ochoczo do mnie krzyczy:
– „Tatusiu Ala chciała trochę kremu, bo ma suchą buzię i musi sobie posmarować”
– „trochę? a bluzę Ala też chciała mieć nawilżoną? bo cała jest brudna od kremu” – mówię.
– „no tato, bluzę nie, ale no gdzie miała wytrzeć tłuste rączki?” – odpowiada grzecznie.
– „może w chusteczkę albo mogliśmy iść umyć” – zgrywam mentora.
– „noooo. Masz rację. Trzeba iść umyć rączki do łazienki mydłem”… – myślę: „no co Ty nie powiesz”…

Znów do łazienki. Ola myje ręce. Wycieram Alkę chusteczką. Łepetyna cała w kremie wysmarowana. Przynajmniej dało się jej zrobić po raz pierwszy irokeza. To jakbym wsmarował jej żel do włosów. Buzia biała, ale za to jaka nakremowana i gładka. No i git. Wszyscy już czyści i pachnący kremem. Można jeść zupę. Na szczęście ten czas okazał się najspokojniejszym okresem tego dnia. Chwila zabawy, aby odpocząć po zupie i do wyrka. Dziewczyny były tak zmęczone, że zasnęły w moment. Stary do garów. Zmywanie, szykowanie i inne pierdoły. Chwila na kompa. Dzieciaki przespały dwie godziny i super. Chwila zabawy i stary szykuje obiad. Pięknie nakładam ziemniaki, schabika, mizerię z ogórka. Dziewczyny jedzą. Chwilę im pomagam, bo Ala jeszcze nie do końca sobie radzi na spokojnie. Podziamały. Zjadły trochę ziemniaka, coś kotleta i mizerii. Stwierdziły, że im się nie chce i sobie idą. Luzik. Jak zwykle zgłodnieją, to przyjdą i opierdzielą z dokładką.

Nie musiałem długo czekać. Aleksandra przyszła po pół godzinie. Ala zobaczyła, że Ola wcina więc też się zdecydowała. Podgrzałem ponownie. Jemy razem. Odwróciłem się, żeby dolać im picie. Nagle Ola krzyczy: „Tato, a Ala sobie wcisnęła całego ziemniaka do buzi”. Chwilę później było już po sprawie. Wszystko co do tej pory zjadła, wyrzuciła z siebie, jak bombowiec. Nie mogła przegryźć dobrze wielkiego pyra i puściła bełta prosto w swój talerz obiadowy. Ja pier… Obiad do kosza. Dobrze, że miała swój duży śliniak. Nic poza nim, talerzem i stołem nie było zmasakrowane. Nagle Ola krzyczy: „Tato weź to. Nie chcę tego widzieć. Tatooo!”. w tym samym czasie Ala zaczyna rozpaczliwie płakać. Olę ulokowałem w pokoju. Ala do mycia. Resztki do kosza. Tyle się najadłem. Dałem Ali swoje. Tym razem pod ostrożnym nadzorem.

 


Ojciec przetrwał próbę


 

Ostatni posiłek przez przyjazdem matki zjedzony. Tyle dobrego, że od tamtej pory byłem po wszystkim. No nie do końca. Była godzina 17:00. Myślałem, że wszystko co wydarzyło się w sobotę, to jakaś zła karma albo sprawdzian mojego ojcostwa i cierpliwości gdy mamy nie ma w domu, a ja sam muszę zmagać się z nowymi wyzwaniami. Ale nasyłać na mnie w dzień wolny Świadków Jehowy, którzy ochoczo i z wielkim entuzjazmem mówili do mnie o Jezusie i wciskali jakieś swoje gazetki mówiąc, że warto się zastanowić skąd pochodzimy i dokąd zmierzamy, to już lekka przesada.

Na szczęście wkrótce powróciła do domu moja małżonka. Zmęczona całodniowym zjeżdżaniem ze stoku, stęskniona i zadowolona, że mogła sobie cały dzień odpocząć psychicznie…

Komentarze Disqus (0)

tataidziecko

3 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj