Dziecko to skarb. Największy skarb dla rodziców. Dla mnie druga córka to jak wygrać w totka podwójną szóstkę i nic tego nie zmieni.
Minęło 5 tygodni, odkąd Alicja przyszła na świat. Niby niewiele, ale jak wiele działo się do tej pory. Oprócz pielgrzymek i zachwytów, było jeszcze coś, co pozwoliło mi przypuszczać, że posiadanie dwóch córek, to naprawdę fajna sprawa. Uświadomiła mnie w tym przekonaniu Aleksandra, która przyjęła swoją siostrę z wielkim zainteresowaniem. Do tej pory z wielką ochotą pogłaska, przytuli się, a czasami nawet pomaga przy codziennych czynnościach. To się nazywa prawdziwa siostra.
Ok, ale jak to było od samego początku? W zasadzie sam się zastanawiam. Minęło pięć tygodni, a mnie się czasami wydaje, że to było tak dawno temu. Alicja rośnie, jak na drożdżach i z pewnością jej rozwój i codzienne obowiązki, spowodowały, że człowiek nie zastanawia się ani chwili i nie spogląda za siebie. A te dzieci tak szybko rosną.
Porodówka na pierwszy rzut oka
Uwierzcie mi, że pokonanie siebie samego w pewnych kwestiach, to jak zrzucić ciężar całego świata ze swoich barków. Człowiek sobie spokojnie czeka dziewięć miesięcy na to, co ma się wydarzyć, a tu żona ledwo oddycha, czerwona plama, ściana płaczu i jacyś ludzie odbywający wycieczki na porodówkę. A sorry to kolejna matka rodząca. Tyle ich codziennie, że zwalnianie łóżek porodowych idzie dość szybko. Od porodu do porodu. Nie no ok. Nie żebym jakoś specjalnie narzekał, ale porodówki chyba pękają w szwach. Mówi się o ujemnym bilansie przyrostu naturalnego, a tu co raz to nowsze dzieci się rodzą.
Na szczęście polskie porodówki mają się dobrze. Przynajmniej na ten czas. Robią tak dobrą robotę, że nasze wiecznie rządzące partie polityczne powinny zobaczyć jak rodzi się życie, a nie umartwia się wszystko co żyje. Bardzo mnie ucieszył fakt, że nasze porodówki cieszą się takim natężeniem ruchu matek rodzących. To oznacza, że dzieci jednak się rodzą w niemałej ilości, przynajmniej we Wrocławiu. Miło jest widzieć dobrze wykonaną robotę całych oddziałów położniczych.
W samym środku ja. Mąż wieloródki, bo przecież żona rodziła po raz drugi. Tym razem siłami natury. Widziałem wiele w życiu, ale widok rodzącego się dziecka, to chyba najbardziej stresująca i niesamowita historia w moim życiu. Nigdy nie przypuszczałem, że do tego potrzeba naprawdę ogrom siły, determinacji. No i jeszcze to całe parcie. Cholera, jak to musi boleć.
Pierwsze, a drugie rodzenie dziecka. Trochę różnicy jednak było.
Założyłem sobie, że przy drugim dziecku to będzie normalka. Pojadę z żoną, urodzi i wrócimy do domu jak z Aleksandrą. W zasadzie tak to się odbyło, ale tym razem wszystko się jakoś wydarzyło inaczej. Łatwiej i ciężej. Szybciej i zarazem wolniej.
Gdy żona była pierwszy raz w ciąży z Aleksandrą, wiadomo, byłem niesamowicie zadowolony z siebie. Tamtego dnia miałem jechać na ryby nad Odrę. Wszystko było gotowe, okazało się, że dziecko też się przygotowało do wyjazdu. Wędki spakowałem, przynęty i tym podobne. Aleksandra jednak wybrała inną wycieczkę. Na porodówkę.
To była sala rodzinna. Wszystko było przygotowane do odbioru Aleksandry z wycieczki. Gdzieś w tle, między pojękiwaniami mojej żony, a ciszą nocną, można było usłyszeć krzyki i lamenty kobiet, którym poród przynosił wiele różnych emocji. Autobus przyjechał, chociaż niekoniecznie zgodnie z planem. O 3 w nocy myślałem, że już naprawdę Oli się nie chce wyłazić z tej wycieczki, ale ostatecznie okazało się, że kierowca już miał jej dosyć i musieli ją wyciągnąć siłą, przez okno, bo drzwiami nie dało rady. No i poszło. o 3:45 było po wszystkim. Cesarskie cięcie. Ojciec mimo chęci, nie mógł wziąć udziału w akcie narodzin.
Szybka decyzja, cięcie i dziecię przyszło na świat. Czekałem chwilę, po czym dostałem w ręce cel wysiłku mojej żony. Małe, włochate, ślepe zawiniątko. Ledwo to się ruszało, a przy tym było tak małe, że zastanawiałem się jak obsługiwać takiego małego stwora. Cholera mówili, że będzie dość łatwo, ale nikt nie dał mi instrukcji. Czułem się trochę jak dziecko we mgle. Nadal, między zachwytem, a ruchami mojego nowo narodzonego dziecka, dało się słyszeć kolejne eksplozje emocji i skondensowanej radości. Na jednej sali rodziło się życie, na drugiej matka zmęczona, jęczała z bólu po cięciach, a na końcu jeszcze kolejna szykowała się do opanowania skurczy i parcia podczas nadchodzącej wycieczki swojego malucha.
Niczego nie świadomy czekałem wtedy na rozwiązanie, jak na zbawienie. Pomyślałem, że wszystkie te kobiety w jednym miejscu, to dużo jak na faceta, który powinien skupić się tylko na swojej żonie. Tylko jak tutaj się znieczulić na te głosy. Wyobrażałem sobie jakąś katastrofę lub karambol, w którym uczestniczyłem. Jakieś zmasakrowane ciała, urwane ręce, nogi, uszy, a tu tylko rodziły się dzieci. Znów pomyślałem sobie wtedy, że ktoś, kto nie wie jak to jest rodzić dzieci, powinien zamknąć ryja i być wdzięcznym, że kobiety chcą przechodzić przez ten, szczególnie chybiony w naturze, proces wydobywania z siebie nowego człowieka. Wiem, że My faceci jesteśmy niewdzięcznikami i nie rozumiemy tego co przechodzą kobiety, ale nawet nie potrafilibyśmy sobie wyobrazić tego, jak to jest. Już nie wspominając o łażeniu z tym wielkim brzuchem przed porodem.
Podobno pierwsze dziecko jest najlepszym nauczycielem dla rodziców. Bez względu na to, ile będziemy mieli dzieci, to pierwsze uczy wszystkiego i wymaga najwięcej uwagi, bo przecież nie wiemy czego mamy się spodziewać. Instrukcja obsługi jest zawsze przeterminowana, a sposoby standardowe, opisane w książkach, zwykle zawodzą. Nasze dziecko zawsze będzie miało własną, nienapisaną instrukcję, której musimy się po prostu nauczyć. Czasami na pamięć.
Przed chwilą, można by powiedzieć, przyszło na świat nasze drugie dziecko. Druga córka. Tak samo dziewczęca jak ta pierwsza i moja żona. Wszystkie trzy baby są podobne. Rządzą w domu, ciągle czegoś chcą i mówią mi co mam robić. Czad.
Akcja: „Do roboty, dziecko wychodzi”.
Ten drugi poród był jakiś dziwny. Z Aleksandrą wydawało się być wszystko jakoś tak przygotowane, obcykane. Z Alicją to jakoś inaczej wszystko się potoczyło. Pomijając już ciążę, która w zasadzie trwała, mniej więcej, w tym samym okresie co z Olą. Poza tym, Aleksandra spuściła mamie wody i nie patyczkowała się z niczym. Wyskoczyła sobie jak poparzona, tydzień przed czasem. Nic dziwnego. Dzisiaj, gdy już ma dwa lata skończone, jest istnym żywiołem. Alicja za to podeszła do sprawy na spokojnie, wyczekała sobie do końca. Skoro mama obżerała się lodami i truskawkami, to po co było wychodzić? Bez sensu. Później tylko to mleko i mleko. Do znudzenia.
Z Alą pojechaliśmy za pierwszym razem myśląc, że skurcze łapią i mała chce się wydostać. Trochę to niepoważne było z naszej strony, że tak szybko zareagowaliśmy, ale jak to z rodzeniem dzieci jest, każdy wie. Człowiek wytycza sobie pewne sygnały, które mogą zapowiadać nagły przyjazd autobusu. No i co? Nic w sumie. Okazało się, że Alicji przypadły do gustu letnie smaki i za nic nie rusza się na świat. Czekaliśmy więc na kolejną zapowiedź.
No cóż. Przyznam szczerze, że drugie podejście było bardzo spokojne. Przynajmniej dla mnie. Żona już w nocy walczyła ze skurczami. Pojechaliśmy. W międzyczasie zawieźliśmy Aleksandrę do żłobka, z nastawieniem, że ktoś ją odbierze. Ruszyliśmy dalej. Do szpitala nie mieliśmy przesadnie daleko, więc nasza podróż nie trwała zbyt długo. Gdy dotarliśmy, było jeszcze kilka matek, ale po jednym spojrzeniu na moją żonę, było wiadomo, że coś się rodzi. Dosłownie.
W porządku, przyjęli nas. Kazali jak zwykle jechać na 6 piętro. Zza żelaznej kurtyny nikt nie wychodził. Udało mi się wypić jedną kawę. W międzyczasie picia drugiej, poznałem dwóch innych kandydatów na ojców. Byli, lekko rzecz ujmując, trochę przerażeni, ale zachwyceni. W końcu zawołali mnie jako pierwszego. Zastałem żonę z nogami do góry. Było trochę nerwów, ale nie myślałem, że tak szybko można załatwić poród rodzinny.
Nie wiem w zasadzie kiedy, ale zostałem wyproszony na korytarz, zrobili badanie, a po chwili mnie wołali bo poród się zaczął. Zdziwiony przyleciałem i patrzę na pielgrzymkę wokół krocza mojej żony. Jakaś lekarka mówi: „Może Pan już tutaj zostać, złapać żonę za rękę i rodzimy”. Myślałem sobie, jak to rodzimy? Co jest? Już? Aleksandra miała taka długą wycieczkę, a Alicja chce wyjść szybko? „No dobrze” – pomyślałem, że nie będę się jej sprzeciwiał. Niech sobie wyłazi.
Męczarni było trochę. Żona robiła co mogła. Do grona oglądających dołączył jeszcze jeden lekarz i dwie stażystki. Myślę sobie: „kur… polskie zoo. Patrzą na ssaka co rodzi ssaka z siebie.” Młode dziewczęta zafascynowane. Zelżały trochę z tej fascynacji, gdy dostrzegły moją minę. Nie jestem przeciwny takim akcjom, ale czemu akurat tutaj, teraz, dlaczego ja? Przecież to nie serial paradokumentalny. To się dzieje naprawdę.
Żona lekko nie dawała rady. Zmęczenie było ogromne. Pani doktor lekko niezadowolona, w międzyczasie łyknęła ciut kawy, dla lepszego efektu rutyny. No i co dalej? Zrobiło się ciekawie. Było coraz bliżej, aż nagle widzę jak położna wyszarpuje małą, kłaczastą głowę, a później całą resztę i tą przeklętą pępowinę. Smyk, ciach i dziecko od razu idzie do matki. Coś niesamowitego.
Spojrzałem na to wszystko raz jeszcze i dotarło do mnie, że to już. Mogę sobie wyjąć kołek z tyłka i wyluzować, bo moje dziecko przyszło na świat. Koniec z truskawkami i lodami. Koniec innych też rzeczy, którymi mamusia się tuczyła. Od tego momentu ścisła dieta i nic, tylko widok matczynej piersi. Kto by tak nie chciał. Wiadomo, że każdy. Tylko tą dietę trzeba by było nieco urozmaicić o jakąś bułkę z szynką.
Po wypuszczeniu do domu nic tylko cyc
Oj to prawda. Alicja jest nienasycona. Tłumaczymy sobie to faktem, że jakiś czas temu nadeszła fala poważnych upałów i ciągle chce się jej pić, ale żeby opróżniać dwa cycki na raz i wysysać całe życie ze swojej matki, to już lekka przesada. No cóż, życie. Mówią, że im więcej, tym lepiej, bo lepsza laktacja i więcej mleka się produkuje. Fabryka tłoczy ile się da, a Alicja naprawdę stara się jak może, żeby nic nie zostawało w zbiornikach. Czyli wszystko w porządku. Nasz nowy nabytek rośnie, jak na drożdżach, urodziła się z wagą 2800 gram, po pięciu tygodniach mamy już kilogram do przodu. Myślę, że jak na jej 51 centymetrów wzrostu, idzie jak burza. Koszykarką nie będzie, ale ważne, że jest moja, zdrowa i reszta mnie nie interesuje.