Gdzieś o uszy mi się obiło, że dzieci lubią się czasami wspinać, wdrapywać i zdobywać szczyty, najpierw łóżka, siedziska foteli i krzeseł, a w końcu i stoły, ale nie sądziłem, że do tego dojdzie tak szybko.
Ostatnio śmialiśmy się z żoną, że niedługo Ola zacznie sięgać wyżej i otwierać szafki i włazić na łóżko. Tego co ona robi już teraz się jednak chyba nie spodziewałem.
Pomijam już fakt, że każda zabawka, którą rzuca na podłogę, jest dla jej nóg potencjalnym zagrożeniem. Aleksandra, jak każde dziecko idzie, niczym niestrudzony podróżnik, idzie przed siebie nie patrząc w ogóle pod nogi. Widzi, jeżeli to jest coś dużego, chociaż zdarza się, że i to nie jest dla niej widoczną przeszkodą. Człowiek, nie wiadomo jakim cudem, czuje wtedy chyba to samo co dziecko. Wielokrotnie przeżyłem jej bliskie spotkania ze stołkiem, fotelem, meblami, ale chyba najbardziej poczułem jej upadek buzią na lokomotywę leżącą na podłodze i zderzenie czołowe z futryną, po których miała kolejno wielką śliwę pod okiem i guza wielkości piłeczki pingpongowej. Dramat. Pytanie gdzie był wtedy ten zły ojciec co? No właśnie. Prawie córkę za rękę trzymał. Tak właśnie blisko.
A jak to jest z tym wspinaniem się? No cóż, zaczęło się od zakładania nogi na meble i nie tylko bo przecież ojciec leżący na podłodze też jest dobrym tematem do wspinaczki, niezdobytym jeszcze wcześniej samodzielnie.
Na początku było to tylko zarzucanie kończyn i próba swoich sił. W tej chwili Aleksandra włazi prawie wszędzie, dosłownie. Brakuje, żeby zaczęła wspinać się po krześle obrotowym na biurko. Chociaż już teraz czasami próbuje zakotwiczyć się swoimi krótkimi nóżkami, na przykład na komputer stacjonarny.
Wszystko byłoby jeszcze w porządku gdyby nie to, że nasze dziecko bardzo chętnie wstaje sobie na nogi na środku łóżka i podchodzi do krawędzi albo siada do niej plecami. Dzisiaj o mało nie dostałem zawału serca, gdy wstała nagle, podeszła do krawędzi i wychyliła się do przodu, żeby zerknąć sobie w dół na jakąś zabawkę. Na szczęście przywykłem do tego rodzaju akcji, więc byłem blisko i złapałem tego małego szaleńca. Dla rodzica to wygląda tak, jakby dziecko stało nad Wielkim Kanionem w Kolorado albo inną przepaścią.
Najbardziej jednak popularne stało się dla mojego dziecka rzucanie się na żywioł, zarówno z pluszowym misiem jak i tak ot po prostu, co by stary miał więcej zmarszczek i żyłek popękanych. A wygląda to mniej więcej tak.
Tak więc sami rozumiecie o co chodzi. Ojciec to nie Żubr, ale czujnie obserwować muszę cały czas, żeby coś się nie przytrafiło. No bo moje dziecko wyobraźcie sobie ma taką zabawę właśnie, co by ojciec był czujny i łapał w razie potrzeby, „a już jak z misiem idę to w ogóle nic nie widzę, więc uważaj ojciec bo możesz mieć mokrą plamę na dywanie.” – normalnie szał.
Tak więc mamy coraz bardziej ciekawie, a ja zauważam postępy u Aleksandry genetycznie uwarunkowanej potrzeby autodestrukcyjnej.
Boję się tylko jednego, a mianowicie, że Aleksandra w końcu będzie potrzebowała czegoś takiego jak to dziecko poniżej.