Piątek 14 listopada – moja córka, Aleksandra K. otrzymała powołanie do Powszechnej, Zabawowej Instytucji Żłobkowej.


Razem z żoną mieliśmy łzy w oczach. Stało się. Nasze ukochane dziecko opuści nasze domowe pielesze i wpłynie na głębokie wody oceanu całodniowej zabawy bez taty i mamy. Szeregowa Kałalski miała się stawić do 9:00 rano w punkcie zbiórkowym wszystkich „świeżaków”. Mi przypadło w udziale odprowadzenie naszej małej, dorosłej dziewczynki do celu. Plan działania był prosty: Przedrzeć się przez zasieki zatłoczonych ulic i skrzyżowań. Dostać się na najbliższy chodnik i potem jakoś będzie. Wszystko potoczyło się nie tak jak powinno. Ze względu na utrudnienia logistyczne oraz niesprzyjającą aurę, „Akcja żłobek” została znacznie opóźniona. Szeregowa wstała chwilę przed godziną 8:00, co spowodowało zamieszanie w naszym obozie i ogólne roztargnienie „Ojca odprowadzającego”. Szybki rekonesans oraz skomplikowane obliczenia metodą: „na żywioł”, znacznie poprawiły nastroje w koszarach.

A jak to wyglądało tak naprawdę? Ojciec biegał po całym domu, szukał spodni i ogólnie wszystkiego co mogłoby się przydać do ubrania na szybko. Ostatecznie spakowałem rzeczy, napełniłem bukłaki i byliśmy prawie naszykowani. W końcu, przed godziną 8:30 byliśmy gotowi do wymarszu. Szeregowa sprawdziła stan swojego bidonu, sukcesywnie napełnianego wodą z miodem i cytryną. Stan ciuszków się zgadzał. Buty, rajtki, skarpetki, zapasowe bodzio, spodnie. Wszystko było. Ulubiony misiu? także znajdował się w ekwipunku. Wymarsz nastąpił chwilę po godzinie 8:35.

Szeregowa niepewnie, ale z uśmiechem na twarzy, dziarsko pędziła przed siebie. Gdy wyszliśmy z klatki, wiedzieliśmy, że musimy przedrzeć się przez ulicę, a następnie przejść wąską ścieżką wydeptaną między pasem drzew, a jezdnią i będziemy na jednym z bezpiecznych chodników.
Wszystko poszło szybko i sprawnie. Szeregowa trzymając mnie za rękę, spoglądając raz po raz w moją stronę, przedzierała się przez kolejne metry kostki brukowej. Wkrótce mieliśmy dotrzeć do głównego przejścia, które od PZIŻ dzieliła bardzo zatłoczona ulica, a dodatkowo musieliśmy się spieszyć aby zdążyć na poranną toaletkę i pożywne śniadanie. Pierwsze, bez użycia „Ojca odprowadzającego”.

Około godziny 8:45 pędziliśmy wzdłuż chodnika do najbliższego przejścia. Spojrzeliśmy w prawo – pusto, w lewo – pusto, jeszcze raz w jedną i drugą. Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni. Nic nie jechało, no to chodu. Szybko i bez oglądania się za siebie pomaszerowaliśmy przez jezdnię. Udało się.
Zrzuciliśmy ciężar podróży z barków i jakby niesieni powiewem nowej świeżości, ruszyliśmy chodnikiem w stronę „Wielkiej Bramy”.

Wielka Brama – ogromne, żeliwne ogrodzenie, otwierane automatycznie lub pilotem. Ściśle pod ochroną. Obserwowane przez starszego pana ochroniarza, który zazwyczaj czujnie rzuca okiem na całą okolicę.

Plan końcowy był następujący: Jak tylko strażnicy otworzą „Wielką Bramę”, przedzieramy się wzdłuż ogrodzenia, gęsto porośniętego latoroślą. Przemykamy wzdłuż parkingu w kierunku schodów i szybkim krokiem pędzimy wzdłuż ławek do ostatniego bloku budynku, gdzie znajduje się punkt zbiorczy. Proste? oczywiście, że proste. W końcu byliśmy do tego przygotowani i odpowiednio wyszkoleni. Sztukę kamuflażu moje dziecko przyswoiło sobie walcząc w Krainie Wiecznego Piasku ze strażnikami i wtapiając się w tłum przedszkolaków. Jeżeli pamiętacie jeszcze tamtą przygodę oczywiście.

Szeregowa odczuwała już trudy podróży. „Jeszcze chwileczkę” – mówiłem, „Będziemy za chwilę” – uspokajałem. Szeregowa spoglądała na mnie z małym niesmakiem. Widziałem, że to jest dla niej misja wytrzymałościowa. Szliśmy razem krok w krok, wzrok w wzrok. Nikt nie istniał prócz nas dwojga i naszej misji. Wkrótce dotarliśmy do „Wielkiej Bramy”. Ku naszemu zdziwieniu strażnicy zostawili ją otwartą. Hyc i byliśmy już poza zasięgiem zewnętrznego świata. Schody pokonaliśmy szybko, idąc oczywiście za rączkę. Szeregowa bardzo szybko opanowała technikę wchodzenia, więc nie mieliśmy żadnych problemów z tak niewielką ilością schodów. Już tylko ostatnia prosta dzieliła nas od naszego celu. Szeregowa puściła moją rękę. Pobiegła przodem niczym doświadczony maratończyk. Musiałem ją dogonić i chwycić ponownie za rękę. Zwolniła kroku, dając odpocząć małym nóżkom. Powolnym i pewnym krokiem zbliżaliśmy się do celu.

Godzina 8:55, a może raczej godzina zero. Dotarliśmy do celu. W koszarach panował zgiełk oraz harmider. Wszyscy nowi „żłobkowicze” szykowali się do przejścia pierwszej próby. Ku mojemu zdziwieniu Aleksandra nie odczuwała niepokoju. Spoglądała raz po raz na salę, w której dziarsko biegały i bawiły się dzieci. Widziałem w jej oczach błysk. To już. Była gotowa. Wiedziałem, że to co było wcześniej, już nie wróci. Miała ochotę poznać nowy świat. Bez taty i mamy. Bez porannego, wspólnego wariowania i tańczenia. To już minęło bezpowrotnie.

Nie wszyscy jednak byli gotowi. Młodzi rekruci wiercili się na ławkach, niektórzy płakali. Aleksandra twardo i dzielnie przyjęła swoje nowe obowiązki.
Tym razem jej czas był przeznaczony wyłącznie na bieganie po całej sali, wygłupianie się, śmiechy i zabawy z innymi rekrutami, zwanymi dalej dziećmi.

Aleksandra przeszła przez bramkę oddzielającą ją od szatni. Spojrzała na mnie tylko przelotem, po czym zniknęła w odmętach bezkresnego, dziecięcego szału radości. Poza przestrzenią między nią, a dziećmi nie istniało nic prócz chęci do zabawy.


Kolejne dni to brak kryzysu i jeszcze większa radość.


Obawialiśmy się z żoną i dziadkami, że może po dwóch czy trzech dniach szeregowa może zatęsknić nagle i nastąpi zwrot akcji. Póki co nic takiego nie miało miejsca, a nasze dziecko chętnie i z wielkim entuzjazmem wchodzi do żłobka, tupie nogami i krzyczy z podniecenia, że może znów wejść do swojej oazy bezgranicznej zabawy z innymi dziećmi. Czyli jak dotąd wszystko idzie tak, jak powinno i z tego się cieszymy wszyscy.

Moja krótka refleksja: Bardzo mnie cieszy taki obrót spraw. Każdemu dziecku prędzej czy później brakuje kontaktu z rówieśnikami. Tak jak zresztą każdemu człowiekowi potrzebny jest kontakt z innymi ludźmi. Stały element życia, który pozwala nam się cieszyć z obecności drugiej osoby i nie pozwala czuć się samotnym.

Tym bardziej cieszy mnie fakt, że Aleksandra bez problemu aklimatyzuje się w żłobku, im częściej dostrzegam zmiany w jej zachowaniu oraz rzeczy, których się powoli uczy. To chyba największa radość, gdy rodzic widzi jak dziecko rośnie i pięknie się rozwija.

Komentarze Disqus (0)

tataidziecko

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj