Dzisiaj to był właśnie ten dzień, który trzeba od razu zapomnieć, by żyć dalej nie patrząc wstecz…


 

Od samego rana dzieci dokazywały. Ubrać się nie chciały, wołały ciastka, biszkopty, jabłka, banany, byle zaspokoić swoje: – ammm, ammm, ammm… dostały biszkopta. Uspokoiły się i ubrały. Mimo braku opadów uparły się na parasolki. Zgodziłem się… niepotrzebnie…

Wyłoniła się gównoburza. Każda chce fioletową parasolkę, bo ta różowa to jednak nie. Ostatecznie tłumaczenia nie pomogły w niczym. Otworzyłem drzwi od mieszkania. Powiedziałem, że albo się zgodzą, albo wychodzimy bez parasolek. Ala wzięła jakąkolwiek i wyszła z mieszkania nagle zadowolona – dopomóżcie mi siły wyższe… Ola wzięła fioletową. Droga do żłobka przebiegła w miłej atmosferze. Kaptury na głowach, parasolki rozłożone. Deszczu brak, pojawiają się przejaśnienia. Tłumaczenia, że parasolki są nam niepotrzebne – jak grochem w ścianę. Ola naburmuszona, jakbym odebrał jej siłą uśmiech z buzi, ale idziemy…

Ok. Ala poszła na salę. Aleksandra zmieniła zdanie. Jednak chce tą różową parasolkę – przecież chciałaś fioletową, a tą zostawimy Ali – nie! ja chcę różową! – jesteś pewna, że nie chcesz fioletowej? – nie! – weź tu zrozum babę… Ostatecznie wzięliśmy obie, gdyby była zmiana decyzji. Idziemy w ciszy. Ola naburmuszona. Poszła zamyślona. Opiekunka, Pani Agnieszka próbowała się z nią przywitać, ale Ola jakby lewitowała w innej rzeczywistości. Pani mówi do niej, a ona jak słup soli. Oderwała się na chwilę w zamyślenie.

Poszedłem do domu. Głodny, bo na diecie. Kurwa ta dieta mnie wykończy. Jedną się nie najem, ale co zrobić. Trzeba do lata uwolnić przynajmniej z 10 kg. W poniedziałki piłka. Może uda mi się pobiegać. Jak tylko zakwasy zejdą z tego poniedziałku, bo nadal trzymają. Nawet zakończenia nerwowe na rzęsach są zmęczone…

Żona nagle w telefonie bzyka – Fox dzwonił. Auto nie zrobione. Zapchał się DPF i trzeba szukać kogoś innego, bo oni tego nie robią – Co było robić, jechać do mecha albo wziąć gnoja na autostradę i dać mu w pizdę. Lampka czerwona ostrzeżeniowa więc nadal się świeci. Niedawno była regenerowana turbina, a tu znów draniowi coś nie pasuje. Nic tylko wziąć go na krasz testy. Jakiś pożytek większy byłby z tego auta…

Dzwoni jeden klient – bla, bla, bla… na kiedy, za ile… bla, bla, bla…
Pisze drugi maila – czy mógłby Pan… – już podejrzewam coś na cito…
Pisze jedną wiadomość trzeci, później kolejną – dotarło do mnie tylko – Problem… Nie działa… Proszę poprawić – i już kolejne godziny nad PrestaShop i dłubaniu w kodzie zapewnione…

Praca przebiegała, jakbym dostał z karata w cymbał i nieoprzytomniał do godziny 13, bo musiałem lecieć po auto komunikacją miejską. Przy okazji miał zawitać kurier, który sobie jaja zrobił i nie odebrał paczki od nas, bo myślał, że ludzie czekają na niego całymi dniami nic nie robiąc w domu. Więc nie przyjechał po raz drugi. Miał być dzisiaj. Paczka poszła do sąsiada spod czwórki – tak będę jeszcze godzinkę lub półtorej, to podam – a później? – no raczej wychodzę, więc musiałby przyjechać w tym czasie…

No to zapierdzielam na komunikację. Z przesiadką autobusowo – tramwajowo – butową, biegiem docieram do mecha – przykro mi, sprawdziliśmy auto. Nie ma dziur i wszystko jest ok. Tryb awaryjny, bo DPF zapchany – jadę do domu o połowę mocy lżejszy. Depczę, a tu kurwa moc Fiat 126P – dojechałem. Dzwonię pod czwórkę – Dojechał? – tak, był wcześniej – Dzięki. Lecę po dzieci. Godzina 14:50. Tak wcześnie jeszcze nie byłem. Wszyscy zdziwieni w przedszkolu, gdy wpadłem na salę o 15. Widziałem to zmieszanie, ale Ola przybiegła o dziwo i mocno się we mnie wtuliła krzycząc: 'tatuś!!!” – oniemiałem, ale przyjąłem to na klatę, jak mężczyzna. Pojechaliśmy po Alę.

Ala dzisiaj była dość grzeczna. Tym razem nie została ugryziona przez jakiegoś gryzonia. Niestety ostatnio zdarzyło się, że w końcu podczas kłótni dostało jej się i odcisk zębów do tej pory nosi na przedramieniu. Na szczęście dziecko nie miało wścieklizny, więc jestem spokojny. Ala zachwycona jak zwykle, gdy przychodzimy po nią z Aleksandra i najpierw lukamy w okienko. Gdy nas zauważy, zawsze leci na złamanie karku, żeby się z nami spotkać. Serce rośnie. Obiecałem Oli, że pojedziemy do Biedry. Nie po zakupy. Po deserki i może coś innego dobrego. Cokolwiek to znaczy. Kupiliśmy ogórki konserwowe i inne rzeczy. Srajtaśmę na przykład… Wróć…

Weszliśmy do Biedry. Laski rozpierzchły się każda w inną stronę. Ola do cukierków, bo nagle zobaczyła jakieś kolorowe papierki. Ala złapała za wózek i zaiwania przed siebie. Bach. Przywaliła w jakąś Panią – najmocniej przepraszam. Córka dopiero uczy się obsługi – nic się nie stało – Ola! – drę się, jak Polak w holenderskim markecie. Przybiega moja pierworodna. Ala już zdąrzyła dopaść do stoiska z pączkami. Otwiera. Paluchem dotyka. Kur… nie wierzę – Ala! – znów słychać mnie na całą Biedrę. Wywalą mnie, a dzieci zamkną w klatce. Ola w tym czasie zdąrzyła zjeść jakieś orzeczki na wagę. Ala powróciła do obsługi wózka. Bach. Stoisko z cukierkami się zatrzęsło. Idziemy dalej. Kłótnia o wózek – Ala oddawaj teraz ja – nie! JA! – nie! – JA! – dobra spokój – mówię w końcu uśmiechając się do przechodzącej obok starszej Pani. Czekam na tekst – o jakie małe aniołki – kurwa aniołki…

Wziąłem wózek. Idę. Z tyłu słyszę dziecko ze zrujnowanym życiorysem. To moje dziecko. Zabrałem wózek. Klęczy i płacze na środku biedrowego korytarza. Jakaś baba się na mnie patrzy. Zawracam i idę – proszę, pójdziemy razem – mówię. Złapała za wózek i śmieje się do mnie. Wyobrażam sobie, jak w jej głowie powstaje myśl: a widzisz? wygrałam… Ehhh. To idziemy. Ola dopadła do Inki. Kawy zbożowej. Weźmiemy mamie? No weź. Wzięła. Ala dwie. Razem trzy. Zapakowały do wózka – dziewczynki nie, tylko jedną – i odkładam dwie na miejsce – słyszę po raz kolejny dziecko ze zrujnowaną rzeczywistością – to moje dziecko – proszę – mówię do Ali wręczając jej kawę zbożową INKĘ. Wzięła idziemy dalej. Znów z triumfem na twarzy. Dobrze, że to nie mistrzostwa świata w piłce nożnej. Byłbym zrujnowany.

O, jakie maluszki kochane – słyszę nagle od miłej, starszej Pani przechodzącej obok nas – tak. To moje największe skarby – odpowiadam. Idziemy dalej.

Nie piję piwa, nie jem słodyczy. Dieta. Wziąłem ogórki konserwowe. Bo lubię. Mało kalorii. Nikt mi nie zeżre, bo nikt prócz mnie nie lubi konserwowych. Wygrałem. Idziemy dalej. Ola dopada do saszetek z zupkami chińskimi. Miętoli. Chrupią – tato, a może to weźmiemy? – nie myszko, to jest dla studentów – CO? – to jest niedobre… Ala w międzyczasie dopada do słoików z czymś tam. Bierze, a ja już wycięty z samego siebie, żeby stanąć obok – Aluś zostaw! – spojrzała na mnie spod byka. Odłożyła…

Z mamą chyba o wiele lepiej robić zakupy – słyszę nagle od przechodzącej, starszej Pani – dzieciaczki bardzo ciekawe i biegają po całym sklepie? – To prawda – odpowiadam – bardzo ciekawe świata są…

Tato ochłoń – myślę sobie – Ala! – wołam, jak Polak w holenderskim markecie – Ola! chodźcie dziewczynki idziemy do kasy. Po drodze lecimy po srajtaśmę. Ala wpada na paletę z ręcznikami papierowymi – Auuuaaa! – nie płacze. Znaczy jest dobrze. Ola zniknęła – Ola! – tutaj jestem – woła, wychodząc z butelką z jakimś napojem – Oluś nie weźmiemy tego, to nie jest dla dzieci – ale ja chcę piciu. Wzięliśmy deserki. DAJ! DAJ! DAJ! DAJ! – krzyczą, jak mewy z Gdzie jest Nemo. Otworzyłem. Zjadły, zanim doszedłem do Pana kasjera – tato! jeszcze – słyszę z boku starszą – nie ma już. Podaję puste opakowania ignorując przez chwilę prośbę dziecka. Taki zły ja… podaję ogórki, srajtaśmę i inne pierdoły, o których zapomniałem, że kupiłem – tato, jeszcze chcemy deserki – słyszę znów – już zjadłyście jedne, więcej nie kupujemy – płacz – ale w domu mamy biszkopciki – TAAAAK! TAAAAK! BISZKOPCIKIIII! – słychać na cały market. Uśmiecham się do kasjera, on do mnie. Pewnie ojciec. Mieliśmy jeszcze kupić mamie kwiaty. Były tylko doniczkowe kaktusowane, storczykowate i małe jabłonki w doniczkach na działkę.

Były dobre chęci? No były. Żeby nie było, że żona kwiatów nie dostaje. Ale jak nie ma, to jabłonki nie kupię… TATOOO! SIKUUU! – wyciągam kartę i płacę – ludzie patrzą co zrobię dalej – TATOOO SIKUUU! – już idziemy, tutaj nie możesz zrobić siku – JA CHCĘ TUTAJ! – wytrzymaj proszę – NIE WYTRZYMAM! SIKUUUU!… Lecę. Prawie zapomniałem srajtaśmy i karty płatnościowej. Zakupy w łapę, Olę za rękę, a Alę pod pachę. Nie ma gdzie pod Biedrą – SIKUUUU! – starsza już tupie – dobra wal na trawnik, dalej. Bach. Goła dupa na trawniku pod Biedrą. Ludzie przechodzą. Samochody suną. Ja zgięty. Ala patrzy na nas z zaciekawieniem – MEKSYK…

Wracamy do domu. Spokój i cisza. Dziewczyny zaczęły się bawić. Jeżdżą rowerkiem. Tak rowerkiem w domu. Kłócą się. Raz jeżdżą we dwie na jednym, a raz po prostu się o niego biją. Przyjechały dziewczyny po rośliny akwariowe, które wystawiłem na sprzedaż na ołeliksie. Wchodzą, a w domu krzyk. Patrzą na mnie, na dzieci. Idą dalej. Pokazuję i wycinam z akwarium – TATOOO! CHCĘ WYCINAĆ NOŻYCZKAMI – oznajmia pierworodna widząc, że wziąłem nożyczki i wycinam coś. Łapą mokrą podaję nożyczki. Alka też chce. Wzięły kartki białe od drukarki – Tato wycinam śnieg – oznajmiła Ola – zobaczysz, jak będzie ładnie. Dziewczyny się śmieją. Wycinam dalej rośliny – jakie słodkie maluszki – słyszę nagle. Myślę: „zróbcie sobie takie dwie swoje. Zobaczymy”. Wredny ja. Śnieg rzeczywiście się udał. Najmniejsze, jakie tylko można wyciąć, kawałki kartek od drukarki leżały dosłownie wszędzie – CHCEMY BISZKOPCIKI! – dobrze, ale najpierw dziewczynki posprzątajcie śnieg – NIEEE! CHCEMY BISZKOPCIKI! – dobrze Oluś, ale najpierw posprzątajcie z Alą te karteczki, to dostaniecie biszkopciki – NO DOBRA. Zbierały. Udało się jakoś zapanować nad tym. Dostały biszkopty. Poszły sobie. Siadam i myślę co dzisiaj zrobiłem. Kłótnia nagle o rowerek – JAAA! – NIE! JAAA! – i znów kochane aniołki i słodkie maluszki kłócą się o ten zasrany rowerek. Trwało to chwilę. Nie reagowałem…

Ala przybiegła do mnie z pretensją. Pokazuje, że chce na rowerek – ALA, TERAZ JA JEŻDŻĘ – no dobrze Aluś, to my weźmiemy coś innego – NIEE! NIEEE! JAAA! – chce rowerek. Wstałem pożreć wcześniej kupionego ogórka – JAAA! – krzyczy maleństwo – JA TEŻ CHCĘ! – nie zjecie takiego ogórka – JAAA! – JA ZJEM! – dobrze. Podaję małe ogóreczki konserwowe. Jedzą. Alka krzywi się, jak na cytrynę – NIEEE! – oddaje – JA TEŻ NIE CHCĘ! JEDNAK NIE LUBIĘ!- poszły sobie. Wygrałem cały słoik ogórków dla siebie. BRAWO JA!

PRZYSZŁA MATKA – WZIĘŁA DZIECI – PRZENIOSŁY SWOJĄ ENERGIĘ NA RODZICIELKĘ – DZIĘKUJĘ ZA UWAGĘ…

Komentarze Disqus (0)

tataidziecko