Podróże z dziećmi, to dla nas wyjątkowy czas. Jedni chodzą w niedzielę do kościoła, inni wypoczywają w domu po ciężkim tygodniu w pracy. My należymy do tych, co biorą nogi za pas i wędrują przed siebie, w górę i w dół, a dziecko? Idzie razem z nami. Przecież to nie Żubr, żeby je trzymać pod ochroną.
Przed weekendem narodził się ciekawy i kreatywny pomysł, żeby wyskoczyć gdzieś całą rodziną za miasto. Wiedzieliśmy, że nie mamy wpływu na to, dokąd się udamy, więc postanowiliśmy zostawić tą kwestię naszemu Dyrektorowi Kreatywnemu. Aleksandra oznajmiła oczywiście, że nie będziemy jej dyktować warunków, więc chwyciła za mapę i wybrała kierunek naszego weekendowego wypadu. Często tak robimy, a nasza córka wybiera sobie, gdzie chce jechać. Na szczęście pokazujemy jej tylko mapę Polski 😉
Do tego karkołomnego wyzwania potrzebny był dobry napitek, kocyk, miejscóweczka w cieniu i oczywiście mapa. Musieliśmy wiele znieść. Humory, sprzeciwy, żywa gestykulacja, ale udało się. Nasz ekspert zatwierdził w końcu jednogłośnie, że jedziemy. Paluch naszej córki zawędrował w góry. Prawdopodobnie wyczuła, że razem z żona chcelibyśmy wybrać się gdzieś w górzyste tereny, aby trochę się powspinać. Byliśmy zadowoleni.
Wybór padł na Wielką Sowę. Już raz tam byliśmy, gdy Ola była jeszcze w poczekalni. Żona miała podwójnie pod górkę, ale spokojnie daliśmy sobie radę. Pogoda nam wtedy nie sprzyjała, ponieważ była gęsta i chłodna mgła. Z widoków, których doświadczyliśmy, była wyłącznie droga pod górę z dwumetrową widocznością i podstawa białej wieży na szczycie. Tym razem jednak aura mile nas zaskoczyła i nie mieliśmy powodów do zmartwień, jeżeli chodziło o widoczność. Była po prostu idealna, więc wycieczka z dzieckiem w góry zapowiadała się naprawdę nieźle.
Ale od początku. W końcu ktoś musiał nas przywieźć na miejsce. Krętymi i zawiłymi dróżkami, przejeżdżając przez Walim, trafiliśmy w końcu do Sokolca. Na strzeżonym, prywatnym parkingu przywitał nas bardzo miły właściciel, z którym rozmowa to sama przyjemność, ale zakończyć konwersację nie było wcale łatwo. Czas jednak nieubłaganie uciekał, więc musieliśmy podjąć się wędrówki, gdyż zajechaliśmy dość późno i wycieczka w góry, miała wyruszyć po drugim śniadaniu Aleksandry, czyli około godziny 11:00. Ostatecznie wyruszyliśmy o 10:33.
Jak podają źródła, z Sokolca czerwonym szlakiem, który łączy się ze szlakiem zielonym i prowadzi przez Schroniska: „Orzeł” i „Sowa”, człowiek bez specjalnych obciążeń i aparatu fotograficznego powinien znaleźć się na szczycie, położonym 1014 m.n.p.m, w około 45 minut. To założenia czysto teoretyczne, gdyż jako fani fotografii, z krasnalem na plecach, mieliśmy dodatkowy pretekst aby uwiecznić piękno przyrody oraz nasze uśmiechnięte pyszczki. Nie ociągaliśmy się oczywiście zbytnio, ale sesje fotograficzne zawsze dołożą kilka minut ekstra.
Nam wejście na Wielką Sowę zajęło jakąś godzinkę. Z początku nie było łatwo, bo pierwsze kilkaset metrów jest naprawdę męczące i trochę strome. Oczywiście wszystko zależy od tego, w jaki sposób sobie zaplanujecie podróż i czy jesteście wprawieni w takich wyjazdach. My często wybieramy taką właśnie formę aktywnego wypoczynku, więc dla nas była to czysta przyjemność.
Później było już o wiele lepiej. Nogi, spokojnym i miarowym krokiem, mogły przemierzać kolejne metry, sunąc w cieniu posępnych drzew, usytuowanych wzdłuż szlaku, raz po raz znikających by odsłonić piechurom, piękny krajobraz Gór Sowich. Chłodny, nienachalny wiatr muskał nasze twarze, zroszone kropelkami potu, niosąc ulgę i ukojenie dla zmęczonego ciała.
Jedynie Aleksandra nie dawała po sobie poznać oznak zmęczenia, mimo, że przeszła ze mną naprawdę spory kawałek drogi. Raz po raz popukiwała mnie po ramieniu, żeby jej prywatny wielbłąd nie ociągał się, gdy jej ciekawość, otaczającą zielenią oraz pięknem przyrody, osiągnęła poziom kulminacyjny.
W końcu, gdy udało się nam wejść na sam szczyt, objawiła się nam przed oczami wysoka, biała wieża. Niczym Drzewiec z Władcy Pierścieni, kroczyłem ścieżką przeznaczenia, niosąc na plecach małego Hobbita, ku wielkiej Wieży Sarumana. Gdy już miałem wkroczyć dalej, mały człowieczek zeskoczył z moich barków, by rozejrzeć się dookoła i sprawdzić czy teren jest bezpieczny.
Było jasne, że tuż za którymś z drzew może czaić się jakiś zaczarowany stworek, który może rzucić na nas zgubny czar, by zatrzymać nas na górze lub zamienić w kamień. Nie mogliśmy do tego dopuścić. Ola, jako jedyna czarodziejka w naszej grupie, mogła stawić czoła takim niespodziankom.
Gdy teren został w końcu zabezpieczony, nastała chwila rozluźnienia i odprężenia. Mogliśmy wszyscy spokojnie poddać się przyjemności obcowania na łonie natury i podarować każdy oddech, objęciom górskiego powietrza.
Oczywiście nie trwało to zbyt długo. Mały człowieczek ciągle czegoś szukał. Wiedział, że gdzieś na szczycie tej góry, ukryte są drogocenne skarby.
Odpoczynek okazał się bardzo orzeźwiający. Zregenerowaliśmy siły, a chłodny, rześki wiatr, rozwiał wszelkie troski i zmartwienia. Otrzymaliśmy zastrzyk energii i chęci na powrót do cywilizowanego świata. Mimo wszystko było nam smutno, bo obcowanie z naturą ładuje nasze baterie i napędza do dalszych podbojów i wspinaczki na kolejne szczyty.
Jeszcze tylko jedno, krótkie spojrzenie w stronę naszej zdobyczy, chwila zadumy, wspomnienie trudu, jaki musieliśmy w letnim, palącym słońcu, przebyć na samą górę, i możemy zostawić za plecami tą oazę spokoju i cudownej, górskiej natury.
Oczywiście jako pierwsza wystartowała Aleksandra, mimo, że nie wiedziała co robi i gdzie idzie, wyskoczyła na szlak i ruszyła przed siebie. Próżne były nawoływania i prośby – „jestem indywidualistką i nie będę słuchała niczyjego zdania” – taki właśnie przekaż otrzymaliśmy, oglądając jej plecy i kurz wydobywający się spod maleńkich, nowiutkich sandałków, które okazały się mieć magiczne właściwości, pozwalając Oli na osiągnięcie zawrotnej wręcz prędkości.
Kiedy już udało nam się, nie wiadomo jakim sposobem, dogonić naszą czarodziejkę (Razem z żoną po prostu myślimy, że Ola nam na to po prostu pozwoliła), namówiliśmy ją aby wskoczyła z powrotem do nosidełka, żeby zregenerować siły.
W drodze powrotnej skorzystaliśmy ze szlaku czerwonego, który ponad to, że ciągnie się przez Sokolec, prowadzi przez Kozie siodło, aż hen, hen przez góry. Szlak przyjemnie i łagodnie ciągnie się miarowo wzdłuż sporadycznych połaci charakterystycznych drzewostanów, raz po raz odsłaniając piękny, górski krajobraz, dając nam możliwość uwiecznienia bezkresu piękna przyrody. W końcu dotarliśmy do Koziego siodła, nie było ciężko, a pogoda pozwoliła nam na spokojny spacer. Z Koziego Siodła, skorzystaliśmy z żółtego szlaku, który wraz z zielonym przecina ten charakterystyczny punkt, pozwalając na wybór jednej z dostępnych ścieżek, w drodze powrotnej.
Dokładne rozmieszczenie tras na Wielką Sowę i nie tylko na poniższej stronie internetowej:
http://mapa-turystyczna.pl/node/wielka-sowa
Kiedy w końcu doszliśmy na dól, pozwoliliśmy sobie na obiad w schronisku „Orzeł”, które serwuje naprawdę dobre dania. Osobiście uważam, że jakość oraz ilość, jeżeli chodzi o dania obiadowe, naprawdę idą w parze i możemy spokojnie polecić zarówno krupnik, pomidorówkę, knedliczki z gulaszem oraz zestaw pikantnych skrzydełek z frytkami.
Po obiedzie można przejść poniżej schroniska, by spojrzeć na rozciągający się dookoła, piękny krajobraz, bądź przejść na drugą stronę szlaku, gdzie znajduje się malownicza polana, na której spotkaliśmy małżeństwo grillujące na świeżym powietrzu. Bardzo nam się to spodobało. Zazdrościliśmy im tej możliwości, Aleksandra również. Co chwila korzystała z okazji, żeby podejść i zaciągnąć się zapachem świeżej, pieczonej karkówki i pachnącej z daleka, kiełbaski.
Łącznie spędziliśmy na powietrzu około 7-8 godzin. Nie żałujemy, oboje z żoną odpoczęliśmy psychicznie. Aleksandra wybiegała się za wszystkie czasy, a ja? no cóż, spędziłem cały dzień z rodziną. Myślę, że nie potrzeba mi było nic więcej.
Wyjechaliśmy koło 9:00 rano, na miejscu byliśmy po dziesiątej. Wędrówkę zaczęliśmy o 10:30 i skończyliśmy około 18:00. Myślę, że jeden, aktywny dzień, raz na jakiś czas, bardzo dobrze wpływa nie tylko na kondycję, ale również na integrację z własnym dzieckiem, które odcięte od nowinek technologicznych, może spędzić miło czas z rodzicami, na świeżym powietrzu.
A teraz troszkę historii i opisów o Wielkiej Sowie
Wielka Sowa (niem. Hohe Eule, po 1945 przez krótki okres pol. Góra Sowia[1], 1015 m n.p.m.)[2] – najwyższy szczyt Gór Sowich w Sudetach Środkowych, z najbardziej zniszczonym ekologicznie drzewostanem w tych górach, należy do Korony Gór Polski; położony jest w województwie dolnośląskim.
Góra leży w dorzeczu Odry, a dokładniej na granicy między dorzeczami jej dopływów – Bystrzycy i Nysy Kłodzkiej. Masyw położony jest w Parku Krajobrazowym Gór Sowich. Góra zbudowana jest ze skał metamorficznych z prekambru. Zbocza Wielkiej Sowy są znakomitymi terenami narciarskimi. Znajduje się tu wyciąg orczykowy i trasy zjazdowe.
Na szczycie znajduje się wysoka na 25 metrów kamienna wieża widokowa wybudowana w roku 1906. Z racji położenia w środkowej części Sudetów jest wspaniałym punktem widokowym.
źródło: Wikipedia.org
Czas, przygotowanie i ak wybrać się na wycieczkę z dzieckiem
Trasa, którą wchodziliśmy należy do dość łatwych i spokojnie możecie wejść z dzieckiem, zarówno w nosidełku jak i z wózkiem (mijaliśmy parę ze spacerówką). Do przygotowania potrzeba tyle, ile na dwie godziny przebywania dziecka poza domem i dostępnymi środkami. W zależności od wieku, więcej lub mniej pampersów no i najlepiej zapas na przebranie…
Szybkość teoretycznie oceniamy do maks 2:30h, gdzie jedna gwiazdka odpowiada 30 min na wejście…
W zależności od potrzeb, możemy wejść na Wielką Sowę i zejść w około dwie godziny. Świetnie, ale wyłącznie tylko dla samej przyjemności chodzenia. Dla osób, które chcą po prostu miło spędzić czas z rodziną lub znajomymi, polecamy wspólne grillowanie na szczycie, bądź w innym miejscu w okolicy. Polana schroniska „Orzeł”, nadaje się do tego zadania idealnie.
Rzeczy potrzebne do drogi: W zależności od wieku dziecka, przyda się wszystko to co mama zawsze zabiera na dłuższe wyprawy w góry, plus coś dodatkowego ekstra…
Jeszcze tylko słowo dla tych, którym się wydaje, że dziecko musi być chowane pod kloszem.
Lenistwo nie jest wyjściem, lenistwo jest wyborem i to od nas zależy czy zarazimy nim dziecko czy nie.
Pozdrawiamy.