Było bardzo przyjemne dopołudnie. Ala zwykle w tym czasie jest bardzo pobudzona i tworzy kolejne scenariusze autodestrukcyjnego zachowania. Zdarza się, że tylko rozkleja naklejki z książeczki, którą niestety otrzymała od tatusia. O księżniczkach. A w niej 2000 wspaniałych, połyskujących i cudownych, bajkowych przyklejanek, które aż proszą się o rozporcjowanie po całej powierzchni mieszkalnej. W porządku. Sam dałem, więc zbieram żniwa własnej głupoty. Ot co. Nie bądźmy jednak pesymistami. Przecież te naklejki się w końcu skończą. Nie?

Skoro już o naklejkach mowa, to muszę Wam powiedzieć, że Alicja dokonuje bardzo ciekawych odkryć. Odkrywa miejsca, o których bym nie pomyślał, że można sobie przykleić taką małą, wkur… rzecz. Ok, ale miałem pisać o czymś innym. No więc piękne, słoneczne dopołudnie. Nie współtworzyliśmy z Alą żadnego wyklejanego dzieła. Ja krzyczałem. Ala piszczała w niebogłosy i uciekała udając, że goni ją wielki niedźwiedź. Co by się zgadzało, bo do czasów gdy poruszałem się z gracją i niebywałą szybkością motylka, bardzo mi daleko i teraz mogę wyłącznie straszyć odgłosami paszczowymi małe dzieci. Chociaż Alę doganiam. Jeszcze ma za krótkie nóżki, żeby uciec przed ojca niedźwiedzim slow motion.

Generalnie wspaniale się bawiliśmy. Ala cieszyła się na całą chatę. Biegała raz w jedną, raz w drugą stronę. Z gracją mijając zabawki, które sama sobie pod nogi rzuciła podczas wcześniejszej zabawy w pojedynkę. Obawiałem się sąsiadów. Ci to czasami potrafią w swojej głowie stworzyć dziwne historie, zasłyszane w czyimś domu i wykonać dogłębną analizę na podstawię dźwięku. Po czym tworzą odpowiednią wizualizację i okazuje się, że mąż bije żonę, a ojciec znęca się nad dzieckiem lub chce je wygilgotać na śmierć. Szczególnie obawiałem się kochanej Pani sąsiadki, która niestety przestała dażyć mnie sympatią po tym, jak Ola będąc jeszcze mała potrafiła zapłakać histerycznie z różnych, dla niej tylko wiadomych powodów. Skończyło się wtedy na tym, że Pani żyzliwa, wołała na całe osiedle: „Olunia. Dziecko. Co tam się dzieje. Ola. Dziecko. Proszę Pana. Co tam się dzieje?”.

Mi się wtedy włosy zjeżyły. Niczym z poczuciem winy i hańby wyszedłem na balkon się pokazać z zapłakanym dzieckiem na rękach mówiąc, że nic się nie dzieje. Ola po prostu płacze. Może ją coś boli, ale to nie jest jakaś tragedia, aby krzyczeć na całą dzielnicę. Usłyszałem wtedy bardzo nieprzyjemne słowa: „To może trzeba iść z dzieckiem do lekarza? A nie tak męczyć biedne dziecko…”. Dzieci płaczą. Kurwa. Płaczą nie? a może nie płaczą? Może tylko moje nienawidziło swojego ojca i chciało zwiewać stamtąd? Cholera nie wiem. Tak czy owak. Zbigniew Nowak. Sąsiadka z życzliwej Pani, zamieniła się nagle w coś na połączenie Himery, Meduzy i Ducha. Zawsze widziała tysiącem oczu, puszczała tyle jadu spojrzeniem, że mógłbym obrócić się w kamień, ale niczym duch zawsze mknęła dalej, nie odzywając się, jakby od samego rana z kołkiem w dupie chodziła.

No dobra, ale miałem pisać o czymś innym. No więc bawiliśmy się z Alą. No tak. Było piękne dopołudnie. Bawiliśmy się w pożeranie małych dzieci w trybie slow motion. Takiej nowej technologii smartfonowej, która pozwala grubasom udawać, że to tak specjalnie się człowiek porusza. No i już mam wyjaśnienie dla swojego grubąż pójścia. No więc krzyczeliśmy sobie. Ala zachwycona. Za którymś razem prawie nie zmieściła się w futrynie, przez którą przeszłoby pięcioro taki dzieci, jak ona, ale w ferworze ucieczki, zabrakło tych kilku centymetrów z 80 – centymetrowej futryny. I bach łokciem. Było tylko: „Aua”, spojrzała na mnie, dżoker na buzi i leci dalej. Złapałem ją i podniosłem na łóżko. Całe 9 kilogramów osiemnastomiesięcznego dziecka. Worki ziemniaków są cięższe. Tak sobie staliśmy na przeciwko siebie z uśmiechem na ustach.

I nagle jeb. Usłyszałem wesoły śmiech mojego dziecka. I poczułem ostry ból nosa i gwiazdy w oczach. Otóż Ala z radością przywaliła mi z barbary, krzycząc beztrosko: „Bam. Bam.”. Gdy po chwili doszedłem do siebie i powstrzymałem łzy, które już zdążyły mi napłynąć do kącików oczu, myślę sobie: „Wandal mi rośnie i pseudokibic jaki”. Ale, żeby własnemu ojcu tak z bani przypieprzyć? Ala tylko z uśmiechem na buzi zawołała, łapiąc się za czoło: „Auua, ha ha ha”. Nos zabolał, ale na szczęście nic mu się nie stało. Poleciało trochę kataru. Bez czerwonej mazi. Pokazałem Ali paluchem: „niu, niu, niu”, że niby nie wolno rypać znienacka ludziom po nosie z byka, ale ona tylko pokiwała sobie palcem mówiąc: „niu, niu, niu”, po czym dodała: „Bam? Bam?”. I znów chciała się przywitać po zbójnicku…

Komentarze Disqus (0)

tataidziecko