Zgodnie z założeniami co jakiś czas próbujemy z Aleksandrą biegać po domu na golasa i łapać co nieco do nocnika. Póki jeszcze zima nie przyszła staramy się jak możemy.
Dla sprostowania dodam na początek, że to moje dziecko biega po domu na golasa. Gdybym ja się zapuścił bez ubrania po domu to z pewnością uciekłyby wszystkie owady i pająki z przerażenia. Wracając jednak do tematu. Czułem, że mogę wejść na wyższy poziom doświadczenia w łapaniu do nocnika siuśków. Niczym nałogowy gracz. Tym razem wystartowałem bardzo czujny i przygotowany. Dzisiejsze spotkanie miało wyłonić zwycięzce kolejnego zmagania Ola – Tata. Ostatnim razem ostatecznie przegrałem 3:0. Po ciężkim i pasjonującym zmaganiu, musiałem ugiąć się przed niezłomną wolą Aleksandry, która lepiej przygotowana i zdeterminowana nie pozwoliła sobie na porażkę.
Teraz miało być inaczej, a dodatkowe punkty za złapanie czegoś więcej niż tylko siku, miały przypieczętować moją dzisiejszą determinację. Wstaliśmy dziś bardzo późno. Sam nie wiem czy to pogoda nas tak przytłoczyła, czy wczorajsze 21 km przebiegnięte z nie lada wysiłkiem po długiej, ponad 6 miesięcznej przerwie od takich dystansów, ale ocknąłem się jak z letargu równo o 9:00 AM. Rozejrzałem się dziwnie zmieszany. Aleksandra spała rozwalona w poprzek łóżeczka z rękami wzdłuż tułowia i buzią prawie wrytą w prześcieradło, znaczy że wszystko w porządku.
Mamy już nie było – „wyszła niedawno do pracy” – pomyślałem, czując unoszącą się jeszcze w powietrzu, aromatyczną woń perfum mojej kobiety. Niczego nie świadomy poszedłem wstawić wodę na poranną kawę, jak zwykle. Spojrzałem na zegarek mikrofalówki. Jeszcze szerzej otworzyłem oczy. Co do diabła?
To już dziewiąta? Szybka wiadomość do żony o porze wstawania i ogarnięcie tematu. Za chwilę jednak usłyszałem z radością alarm. Oli rozpoczęła swój wschód słońca chwilę po mnie. Szybko, niczym błyskawica, kawa, śniadanie i do zabawy. Wrzuciłem bezmyślnie program dla dzieci. Leciały akurat Smerfy. Kurczę, Smerfy? Chwilę się zasiedziałem bo jak można nie lubić Smerfów? Aleksandra cieszyła się jak głupi do sera bo oto smerfy zaczęły śpiewać: „la, la, la, la, lalala…”… no wiadomo, że to smerfny hicior. No, ale przycisnęło mnie, więc spoglądając trochę z tęsknotą za siebie wpadłem do pomieszczenia, gdzie nie tylko się pierze ciuchy.
Okey, przypomniałem sobie, wchodząc do łazienki, że miałem dziecko uczyć siadania na nocnik. Przecież od ostatniej nauki minęło sporo czasu, ale zabawa i taniec tak nas zajęły, że zupełnie o tym zapomniałem. No dobra. Nocnik w rękę i biegniemy. Akurat Aleksandra była po śniadaniu, więc dużo piła po kanapkach z szynką. Tutaj właśnie odnalazłem szansę na przewagę.
PODEJŚCIE nr.1 Aleksandra oglądała na stojąco Smerfy. No to poleciałem napełnić bukłak i z nocnikiem w lewej, a bidonem w prawej wpadłem jak szalony doktor Frankenstein do pokoju, mówiąc podstępnie: „Ola, chcesz piciu?” No i wzięła. No co? od taty miałaby nie wziąć? A ja nocnik bach przed telewizor i sadzam dziecko. Aleksandra spoglądała na mnie z lekką nieufnością i zdziwieniem, ale dała się namówić na siedzenie. Gdy już spokojnie wpatrywała się w wesołe Smerfiki, pokazywałem jej palcem a to, a tamto. Jak Smerfy chodzą, gadają i takie tam inne rzeczy.
Nie musiałem długo czekać. Poleciało. Spojrzała pod siebie. O dziwo siku leci w dół, a nie do pieluszki? Co to za dziwy? Wiaterek lekko od balkonu podwiewa pupcię. No żyć, nie umierać. 1:0 dla mnie, hahahahaha (tutaj szyderczo – szaleńczy śmiech niespełna rozumu szalonego naukowca, połączony z głupią, wykrzywioną miną) No cóż, pierwsze podejście poszło dość łatwo. Zbyt łatwo.
PODEJŚCIE nr. 2 Nie było już Smerfów. Leciało coś co w ogóle mojej córki nie interesowało od dłuższego czasu. Chyba tylko Smerfy ją tak bardzo wzięły. No cóż. moja krew. Zatem Ola bawiła się w najlepsze w przedpokoju, nie zwracając w ogóle uwagi na grający telewizor. Nie było w tej chwili żadnego elementu zaskoczenia, ale Aleksandra nadal bez pieluszki stała sobie w przedpokoju z dwoma butelkami po jakimś napoju energetycznym, stukając jedną o drugą, wyzwalając jednocześnie wysoko tonowe odgłosy paszczowe. Postanowiłem przejść do natarcia. To był jedyny moment, kiedy mogłem ją podejść.
Poszedłem po dokładnie umyty nocniczek i postawiłem na środku jej przestrzeni roboczej. Posadziłem oczywiście mojego Smerfa z bidonem pełnym napitku i czekałem. Aleksandra tym razem nie wykazywała zainteresowania zabawkami. Nawet książeczka ze zwierzątkami nie była w stanie zatrzymać jej na dłużej niż 20 sekund. Cóż było robić? Zacząłem wywalać swój jęzor, wykręcając go w różne strony. Nastąpił wybuch śmiechu i siu, siu, siu, siu. No i poleciało znowu z pustym echem. Aleksandra próbowała wstać zmieszana, ale ostatecznie posłuchała mojej prośby, żeby jeszcze chwilę poczekać i posiedzieć jeszcze przez moment. Udało się 2:0. No chyba lepiej być nie mogło.
PODEJŚCIE nr. 3 Właśnie rozpoczęła się druga połowa naszej bitwy na nocnik. Aleksandra zmotywowana po dwóch nieudanych próbach zrzucenia ładunku na podłogę, była zmuszona obrać zupełnie inną taktykę. Wiedziałem, że tym razem może być ciężko. Chociażby dlatego, że mój mały zawodnik może być bardziej zdeterminowany do wstrzymywania się podczas posiadówek. Nie mogłem stracić czujności. Tym razem nie miałem zamiaru dać się tak łatwo pokonać. Tym bardziej, że prowadziłem już 2:0.
Ola tym razem w małym pokoju zaczęła swoje harce przy muzyce. Zarzuciłem naszą playlistę tegorocznych hitów w radiu Tuba FM, więc zaczęliśmy trochę rozrzucać butelki po napojach i kartony od mleka po całym pokoju. Przynajmniej tyle z nich jeszcze można było wykrzesać przed wyrzuceniem do śmieci. Po dziesięciu minutach było już po wszystkim, więc postanowiłem spróbować. Przyniosłem nocnik i bach pielucha z tyłka. A co będzie chodzić w ten upał w tych sztucznych gaciach.
Moja taktyka była prosta. Zainteresować dziecko czymś czego do tej pory nie mogła dotykać, na przykład nowego akwarium, które będzie niedługo gościło w naszych skromnych progach. A dokładnie chodziło o gąbkę magnetyczną do czyszczenia akwarium, zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. Takie sprytne urządzenie, a jakie interesujące okazało się dla mojego małego brzdąca. Ładunek upuściła nieświadomie. Trzymając ten niezwykle interesujący wynalazek, który w końcu Tata pozwolił wziąć do rączek. Nie próbowała w ogóle wstawać ani protestować. Było już 3:0. To kwalifikowało się na pogrom faworyta porównywalny z porażką Portugalii z Niemcami na Mistrzostwach Świata w Brazylii sprzed kilku tygodni.
PODEJŚCIE nr. 4 Zbliżała się godzina zero, czyli ta w której żona i matka powraca do domu. Musiałem zrobić to szybko i sprawnie. Niestety, nie dało się tak szybko jak się spodziewałem. Aleksandra była właśnie po obiedzie. Dużo wypiła, a ja napełniłem jej bukłak ponownie, w wiadomym celu. Nocnik wylądował w kuchni, tuż pod meblami. Nie było niczego czym moja córka byłaby zainteresowana, a na domiar złego chyba przeczuwała jakimś siódmym albo ósmym, kobiecym zmysłem, że zbliża się mama. Siedząc na tronie raz po raz dało się usłyszeć cichutkie: „Mam-ma, mama”. Nie wróżyło to najlepszego finału. Spotkanie się wydłużyło i dziecko było niespokojne. Regulaminowy czas się skończył i doliczyłem kilka chwil dodatkowo, żeby dać mojemu dziecku jakieś szanse na rewanż. Możliwe, że niepotrzebnie. Nastąpiła bowiem godzina zero. Co było robić? Spojrzałem na stół i przypomniałem sobie, że w niedalekiej odległości od nas leżą jagódki, które Mapcio wprost uwielbia. Skoczyłem szybkim susem do stołu i w jednej chwili byłem przy Oli z jej przysmakiem.
Moja żona, jak to ma w zwyczaju, weszła niezauważona, stąpając na palcach bezszelestnie. Spoglądała na naszą dwójkę siedzącą w kuchni podczas pokornej, mojej modlitwy nad zdobyciem kolejnego punktu. Dużo z Olą rozmawialiśmy czytając książkę kucharską z daniami dla maluchów, które czasami przygotowuję dla niej na obiad lub przekąskę. Niestety, nie zapowiadało się na klęskę i moje bezsprzeczne zwycięstwo, a żona dodatkowo raz po raz wychylała głowę by przyjrzeć się swojemu dziecku, które siedziało sobie niespokojne pożerając swoje jagódki i patrząc jednocześnie w książkę kucharską. To był szczyt podstępu i wielbłądy wychowawcze, żeby karmić dziecko na nocniku jagódkami, ale stwierdziłem, że tym razem nie zostawię jej żadnych szans. Póki co muszę ją nauczyć najpierw świadomości, że bez pampersa robi pod siebie do nocnika, a nie w pieluszkę.
Nagle dojrzałem coś ciemnego pod jej tyłkiem, myślałem, że gadając oczywiście wypluła, jak to ma w zwyczaju, podczas swoich monologów z samą sobą, jagódkę, tym bardziej, że zachowywała się jakby czegoś szukała. Spojrzała pod siebie i w zasadzie miałem po to sięgnąć ręką. Noooo serio. Coś mnie jednak tchnęło i podniosłem Aleksandrę na chwilę i zobaczyłem to coś. Małego, króliczego bobka, którego prawie wziąłem w łapska. +5 do intuicji idzie do Taty. Na szczęście nie byłem na tyle szybki, żeby wyciągnąć rękę bez namysłu.
Nie wiem jak to zaliczyć, ale skoro to takie małe to uznałem, że 3:0 zostanie i w końcu stało się.
Żona przeskoczyła z pokoju gościnnego do małego szybkim susem. Ola chyba jednak nie była tak rozkojarzona jagódkami i wyczuła jakąś obecność. Stała się bardzo niespokojna i prawie rozpłakała się by wstać. Cóż mi pozostało? No to ją puściłem z litości do dziecka Pobiegła do pokoju gdzie schowała się moja żona. Ucieszyła się z widoku mamy po tylu godzinach tortur z ojcem i bach. Cała wypracowana przeze mnie zawartość pęcherza uszła, niczym wodospad Niagara, na parkiet. Udało jej się. Dzięki swojej niewinności i mojej empatii.
Tak więc wynik końcowy dzisiejszego spotkania: TATA – OLA 3:1
Rewanż udany, jednak w dwumeczu nadal przegrywam jednym punktem. Mam nadzieję, że uda mi się odrobić straty i w końcu wygrać ostatecznie, ale wiem, że jeszcze wiele takich zmagań przed nami, a przeciwnik będzie coraz bardziej świadomy zagrożenia, jakie na niego czeka. Zapowiada się więc bardzo pasjonująca walka. Nie możecie tego przegapić. Do następnego zasikania. I niech moc będzie z wami.